K O M I N   C E G I E L N I

 

Był osią  swego cienia i pejzażu. Dymem podpierał niejeden życiorys. Wreszcie go rozebrano.

Na równinie pozostało tylko jego wnętrze: czarna czeluść wspomnienia. Dla jednych wznosi się niby babka z sadzy, innym przypomina wyjętą ze studni głębię.

   A okolica okazała się domkiem z cegieł, które trzeba ułożyć na nowo.

P O P I E L N I C Z K A

 

Miłość nigdy nie gaśnie. Przekonałem się o tym dzisiaj rano.

 

Kiedy obudziłem się, poczułem w palcach niedopałek papierosa. Próbowałem wetknąć go do ust i zapalić, ale okazało się, że był to sutek podnieconej piersi.

D A C H  N A D  G Ł O W Ą

 

Miała ksywkę Wichura i opinię wariatki. Krótko przed ślubem rozjechał ją autobus. Nikt nie przypuszczał, że przeżyje. Ale wyszła z tego za mąż.

 

Małżeństwo nie trwało długo. Zazdrosny mąż rozdzielił szpadlem to, co Bóg połączył: w stodole odrąbał żonie głowę. Było to po sylwestrowym balu, który Wichura spędziła z sąsiadem. Do domu wróciła prosto pod łopatę.

 

Cóż, różne bywają dachy nad głową.

W  M I E J S K I E J  P R A L N I

 

Kadź wody zmiękczonej proszkiem, wir. Łachy miasta obejmują się, zaciskają w rozkoszny supeł. Suknie łamią się w biodrach, bulgocą koszule i spodnie. Rękaw płaszcza utknął lubieżnie pod spódnicą. Słowem - orgia: każdy pieni się z każdym, musuje.

 

Wreszcie czas odkręcić zawór. Tryska wspólne błoto: kurze sieni, pokoi, podwórek, wyżętych z pościeli soków. Otwór ścieku mlaśnięciem kończy tę scenerię.

 

Na ulicach czuje się do siebie świeży, pachnący proszkiem dystans.

A N I O Ł  S T R Ó Ż

 

 

Odszedł bez słowa.  Nie skrzypnęły za nim deski podłogi ani drzwi. Nie poczułem nawet podmuchu skrzydeł.  Było to dawno, zdaje się, że w dzieciństwie.

 

Parę dni temu złożył mi niezapowiedzianą wizytę: kiedy zasnąłem za kierownicą, na kilka sekund przed śmiercią otworzył mi powieki. Wystarczyło aby uniknąć zderzenia z jadącym z naprzeciwka samochodem.

 

Zatrzymałem się. Moje ciało pokryte gęsią skórą wracało do normy.  Przypomniałem sobie, że gęsia skóra to ewolucyjny atawizm                               świadczący o naszej ptasiej przeszłości.

 

                              Kiedyś bliżej było nam do aniołów.                                                                              

K O P E R T Y  P O  Z E G R K A C H

 

Pasją mojego ojca były zegary. Odwiedzał targi staroci i kupował nawet zegarkowy złom. Kiedy w okolicy bankrutował lub umierał jakiś zegarmistrz,zjawiał się i pełen kurtuazji znikał z jakimś cennym trofeum - starym Junghansem lub wiekową Omegą. W swej kolekcji miał nawet zegarki dla niewidomych: solidne konstrukcje z cyferblatem tłoczonym alfabetem Braille’a.

 

W jego pokoju na poddaszu tykały chyba wszystkie marki zegarków. W torebkach po cukrze miał kilogramy wskazówek i trybików. W pudełkach po zapałkach kolekcjonował kamienie wydłubane z zegarkowego złomu. Pamiętam olbrzymi rubin, z którego można było zrobić kolczyk

 

Ojcu nie chodziło o punktualność zegarków. Nakręcał je codziennie, ale nigdy nie regulował. Każdy wskazywał inną godzinę. Dniami i nocami mógł wsłuchiwać się w tykanie kieszonkowego Pateka lub Atlantyka. Kiedy usłyszał najmniejszy fałsz - rozkręcał zegar w drobny mak, składał i nasłuchiwał dalej.

 

Najcenniejsze zegarki trzymał w blaszanym pudełku po herbacie. Nigdy go przy mnie nie otworzył. Raz tylko pozwolił mi przyłożyć do niego ucho. Usłyszałem muzykę, o jakiej śnił być może Pitagoras.

 

Kiedy otrzymałem telegram o śmierci ojca, czym prędzej wyruszyłem w daleką podróż. Spóźniłem się. Mieszkanie splądrowano, a pudełko po herbacie zniknęło. W spadku pozostała mi garść trybików i kilka pustych kopert po zegarkach.

K r o w y  D a w i d a

 

 

Żydowski cmentarz. Skrzydła bramy związane sznurówką jak but. Chłopi zza żywopłotu pasą tu bydło. Na środku pomnik z czarnego granitu. U szczytu siwa gwiazda, szorstka w dotyku. Hebrajskie napisy sprawiają, że przestrzeń wokół staje się tajemnicą. Tu i ówdzie pośród traw sterczą litery wykute w kamieniu: alef, gimel, jot. W cmentarnej ciszy słychać obojętne głosy żucia: krowy nadają temu miejscu sielankowy koloryt.

 

Rano i wieczorem do wiader innowierców
cieknie biały proch.

 

G W O Ź D Z I E  S T A R E G O  M Ł Y N A

 

 

Tkwią w deskach i belkach. Medytują. Żaden mistrz nie poprawia im pozycji: jest doskonała niczym lotos. Okolica zawdzięcza im swój urok. Powoli wchodzą w nirwanę rdzy. Jak słowa w ciszę.

 

K L A C Z E  Z  J E Z I O R Z A N

 

Od wieków żyjemy w dolinie krętej rzeki. Razem z wodnym ptactwem pasiemy się na jej podmokłych brzegach. Raz w roku wieśniacy wiodą nas na plac za kościołem i przywiązują do wierzby. Nasze zady zwrócone są w stronę stajni, skąd wybiega krępy, wykarmiony lnem ogier. Jego członek jest jak dyszel. Kiedy wnika w nas,  pękają powrozy. Stajemy dęba, a nasza rozkosz podpiera niebo. Tak lęgną się małe. Najpierw w naszych trzewiach, potem w ludzkich rękach.  Bywa, że podczas pełni księżyca.


Źrebaki krótko jednak brykają po nadrzecznych łąkach: gdzieś we Włoszech nasza miłość staje się mięsem.

D W I E  G O D Z I N Y

 

Wszedłem do morza. Było pełne wodorostów. Płynąc poczułem, że zaczepiają o zegarek, który nosze zwykle na prawej ręce. Wróciłem na brzeg, by go zdjąć. Była trzecia rano. Obudziłem się. Zapaliłem nocną lampkę: na jawie była piąta.

 

Sny leżą w innej strefie czasu.

 

S K R Z Y D L A T Y  O M A M

 

Adam ma diagnozę – jedną z tych pięknie brzmiących sentencji psychiatrów. Wczoraj znowu zadziwił wszystkich. Złapał na łące motyla wielkości płaszczki i ukrzyżował. Sprawą zamierza zająć się towarzystwo opieki nad zwierzętami.
Przypuszczam, że skończy się tylko na jałowym proteście: każdy ma w końcu prawo do urojeń i omamów.

I każdy może z nimi zrobić, co zechce.

B U L A J

 

Miał to być ostatni rejs przed ślubem. Statek wyszedł z portu i wziął kurs na Amerykę, zdaje się, Północną. Po drodze zawinął do Hamburga. Po miesiącu nadeszła smutna wiadomość: M. nie żyje. W toku śledztwa nie ustalono, czy popełnił samobójstwo czy został powieszony. Ciało powróciło do kraju w trumnie. Na jej wieku znajdowało się okrągłe okienko, takie jakie mają statki. Nikt nie miał wątpliwości: to był M. Wokół szyi widać było ciemny ślad po pętli.

 

M. spoczął na cmentarzu gdzieś w głębi lądu. To i tak dobrze: mógł przecież w pamięci rodziny wiecznie błąkać się jako zaginiony.

 

N U R E K

 

 Und geheimnißvoll über dem kühnen Schwimmer

 Schließt sich der Rachen, er zeigt sich nimmer.

 Schiller, Der Taucher

 

 - Ludzieeee, patrzcie jak nurkujeee!

 

Nawet gdyby nie krzyczał wszyscy zwróciliby na niego uwagę. Biegł z łoskotem po blaszanych dachach kamienic przy rynku. Nagle zatrzymał się na krawędzi i skoczył na głowę, tak jak skacze się z brzegu do wody. Lekarz, który po chwili pojawił się na miejscu zdarzenia, stwierdził krótko: - Nie żyje.

Motywy jego śmierci wciąż są niejasne. W dniu pogrzebu od znajomego denata dowiedziałem się, że ktoś musiał go nieziemsko wkurwić. Inni mówili, że wypił za dużo, albo że się czegoś nawąchał. Te motywy, jak łatwo zauważyć, nie muszą się wykluczać. Ale być może prawda leży gdzie indziej.

 

Poszedłem zobaczyć ten niezwykły klif, z którego skoczył. Był nim parterowy dom, w którym mieścił  się sklep rybny. Pokrywała go ocynkowana blacha z rudymi naciekami rdzy. W witrynie, niczym w akwarium, pływały namalowane ryby. Pod murem płonął znicz.